Samolot LOT - u przyleciał z Sydney z opóźnieniem, jednak z przyjemnością patrzyłem, jak zręcznie przyziemia na pasie. Znany symbol bociana na pionowym stateczniku, wśród barwnego mrowia innych linii lotniczych, mile łechtał polską dumę. Mimo że było po sezonie, lotnisko w Bangkoku było bardzo zatłoczone. Jednak porządek i znakomitą organizację widać było na każdym kroku. Żadnego bałaganu, świetnie działająca klimatyzacja, darmowe napoje w dowolnej ilości, miły zapach rozpylony w powietrzu i olśniewająca czystość w każdym zakątku, burzyły moje wcześniejsze wyobrażenia o tym azjatyckim kraju. Byłem już po odprawie celnej. Młody pracownik lotniska, w mundurze i białych rękawiczkach, zaprowadził lecących do Warszawy długim tunelem, wprost do drzwi samolotu. Wszedłem na pokład jako pierwszy, grzecznie witany przez załogę. Jednak ze zdziwieniem zauważyłem, że w środku siedzi już jeden pasażer. Dziwnym trafem mój bilet wskazywał mi miejsce właśnie obok niego. Już siadając, poczułem zapach charakterystyczny dla zaniedbanych, starych ludzi. Lot miał trwać około 12 godzin więc uważałem, że trochę zabrakło mi szczęścia i nie kwapiłem się do rozmowy. Tak minęły pierwsze godziny. Mój sąsiad trochę drzemał i ożywił się dopiero, gdy stewardessa zaczęła rozwozić napoje i drinki. Wtedy mnie o coś poprosił. Zrozumiałem z trudem, że chce się napić wódki. - Sto hram, sto hram - powtarzał mi na ucho. Zrozumiałem, że to Ukrainiec, bo tam tak się wymawia głoskę „g“. Ledwie wypił podaną mu szklaneczkę, już upominał się o następną. - Sto hram - prosił jak dziecko o cukierek. Stewardessa zwróciła mi uwagę, że ten pasażer wypił już swoją rację po drodze z Sydney, gdzie wsiadł do samolotu, a nawet ją przekroczył i dalsze pojenie go alkoholem jest ryzykowne. Mam miękkie serce, więc przy ponownym serwowaniu drinków, poprosiłem o wódkę dla siebie i później dyskretnie przekazałem ją sąsiadowi. Czy to z wdzięczności, czy w związku z wypitym alkoholem, zaczął ze mną rozmawiać. Do Australii dotarł miesiąc wcześniej wraz z synem, który mieszkał tam na stałe i przybył w odwiedziny do rodziców, na zapadłą ukraińską wieś. Australia nie zrobiła na moim sąsiedzie dobrego wrażenia, więc powiedział synowi, że chce już wrócić do domu, skracając pobyt przewidziany wizą na trzy miesiące. Syn nie mógł mu towarzyszyć w drodze powrotnej i dlatego wsadził ojca do samolotu z instrukcją napisaną po angielsku i po rosyjsku, związaną z każdym etapem podróży. Tekst zawierał prośbę do wszystkich czytających, aby zechcieli udzielić ojcu ewentualnej pomocy. Zachowanie syna było dość oryginalne, gdyż sąsiad skończył (jak się okazało) osiemdziesiąt pięć lat. Opowiedział mi wiele o swoim życiu, z którego był zadowolony i o licznym potomstwie, z którego był bardzo dumny. Zapytałem go więc, ile on miał braci i sióstr. Milczał przez długą chwilę. Później, dziwnym szeptem oznajmił, że miał jedenaścioro rodzeństwa, które wraz z rodzicami zmarło z głodu w 1930 roku. On sam ocalał tylko dlatego, że jako poborowy trafił do armii. Zaraz potem stewardessy podały obiad. Ukrainiec wypił zupę z plastikowego kubka, zjadł ziemniaki i surówkę, ale nie tknął mięsa. Nie mogłem uwierzyć w to, co potem zobaczyłem. Starzec wziął bowiem swoje, a także moje serwetki i zawinąwszy starannie dwa niewielkie kotlety, schował je do kieszeni. Na wsiakij słuczaj! (Na wszelki wypadek!)
|