Ostateczne żniwa…
A no bo jak to normalnie bywa, starzeje się wszystko i z czasem zużywa, nawet rzeczy martwe i półmartwe też. Któregoś więc popołudnia doszło do awarii prądu; widocznie przewody były już na tyle stare, że doszło do lekkiego przebicia. Pomiędzy oborą a wielką stodołą był przesmyk z kocich łbów, przez które bydlęta wracały akurat z pastwiska i w tym właśnie miejscu doszło do tragicznego wypadku. Nie sposób było nie być porażonym straszliwym widokiem porażonych prądem krów. Napięcie było zbyt niskie, by mógł odczuć je człowiek, ale zwierzęta uległy natychmiastowemu unicestwieniu. Stos leżących krów zatrzymał nagle tak wartko i dotąd w miarę szczęśliwie, a zarazem tak spokojnie płynący czas. Fatum jednak dotknęło także i ludzi.
Najpierw stryjowi umarło maleńkie dziecko, tuż po porodzie. Leżała potem w małej bieluteńkiej trumience taka woskowa, sztywna laleczka. Stryjenka bardzo, ale to bardzo płakała. Stryj jeśli, to bardzo po cichu, ukradkiem w odosobnieniu ocierał te swoje łzy wielką kraciastą chusteczką, jaką wtedy każdy nosił w kieszeniach spodni. Nie męskie to wszak objawiać swój ból wprost i na zewnątrz. Pochowali więc dzieciąteczko, bo jeszcze nawet nie dziecko, na cmentarzu w odległym o osiem kilometrów Łobezie, a nie Łobzie jak teraz należy według wszelkich ortograficznych prawideł wymawiać. Nikomu z tamtych czasów dotąd nie może to przejść przez usta.
A stryj ze stryjenką przez następne lata nigdy nie opuścili tego maleńkiego grobu, mimo że wyjechali potem dość daleko, z rozmysłem pozostawiając pionierskie doświadczenia i lata za sobą.
Nim jednak tak się stało doświadczyli pasma przykrych zdarzeń, które miały miejsce w tej jednej maleńkiej osadzie, gdyż trudno nazwać było to nawet wsią. Najpierw umarł ich ziomek, bardzo jeszcze młody kolega z ich rodzinnej wsi z Zamojszczyzny. Zostawił maleńkie dziecko i żonę. Ta pogrążona w wielkiej rozpaczy i przerażeniu nie wiadomo jakim przyszłym dla niej losem, wróciła z dzieckiem na ręku do Centrali, czyli na wschód i nigdy już więcej nie odwiedziła miejsca, gdzie dopełniło się dla niej tak okrutne przeznaczenie.
I już nigdy nie chciała pamiętać, wiedzieć i wspominać czasów radości i Wielkiej Nadziei napiętnowanej jej osobistą tragedią. I nigdy tego nie zrozumiała. Wszak przeżyli piekło Zamojszczyzny znaczone dymem płonących wsi i żywcem palonych ludzi zapędzonych siłą do stodół, wysiedleniami znienacka, obozami, strzelaniną niemiecką, ukraińską i polską, częstą ucieczką spod kul, mordem na szeroka skalę i okrucieństwem…
Jednakże z tych dwu tragedii wybrała tę pierwszą. Tę zaistniałą na szerszą skalę. Tam szukała ostatecznego zrozumienia, pociechy i przytulenia. Oraz nowego sensu w zastanym starym i zniszczonym, obficie podlanym krwią i łzami, które nie zdążyły jeszcze wyschnąć.
Zostawiła więc mojemu stryjowi i jego bratu, a mojemu ojcu następny grób do opieki.
I tak od tej pory zadaniem dzieci stryja i jego brata było oczyszczać regularnie ten grób, palić świece i ozdabiać fiołkami, których było pełno wokół lub przylaszczkami, a były ich tysiące na tym starym bardzo i poniemieckim z pięknymi rzeźbionymi żelaznymi krzyżami, miejscu. Ten wiekowy cmentarzyk znajdował się we wsi, a nie w powiatowym Łobezie, a w zasadzie poza osadą pośród gęstwiny drzew i zdziczałych krzaków. Rosły też tam jeszcze poniemieckie żywotniki, czyli tuje rozsiewające specyficzny kojący a zarazem świeży zapach. Kazał on zawsze przypominać, że się jest w miejscu szczególnym, dostojnym jak sam wygląd owych drzew, natomiast intensywnie żywy i wystarczająco cierpki zapach przywoływał pamięć o zmarłych. Jeśli nie można było ożywić ich już nigdy, to zawsze zielone żywotniki miały choć po części spełnić to niewdzięczne zadanie.
Zaś panoszące się wszechobecnie fiołki, przylaszczki i zawilce koiły nie tylko ból żywych, ale zapewne też tuliły swoim pięknem, łagodną skupioną barwą i nadzwyczaj słodkim aromatem sen tych, którzy w pośpiechu odeszli z tego nowego i dość dziwnego, bo wcześniej nikomu w takiej formie nieznanego życia. Może to wojna wywarła zbyt wielkie piętno, by można było dalej się cieszyć z tego, że się w ogóle jeszcze jest. Zapalenie płuc, to głęboko skrywany smutek, tęsknota, niemoc. Rak, to urazy tłumione gdzieś także bardzo głęboko.
Na raka umierał wówczas dwudziestotrzyletni, więc równie młody Józek Nieradko. Mieszkał w czworakach obok stryja. I jakże on wtedy krzyczał ! I to przez całe dni i noce. Krzyczał tak straszliwe głośno, że niosło się po całej wsi niemal. Wszystkie dzieci wiedziały, że to Nieradko tak krzyczy i wkrótce umrze, tak w każdym razie gadali dorośli. Przybiegały więc pod drzwi i wchodziły czasem do środka, żeby z bliska przyjrzeć się Śmierci. Nic wtedy jeszcze o Niej nie wiedziały; jak też ona wygląda. Kim, czym jest? Nieradko leżał na żelaznym łóżku z wysoko uniesioną na poduszkach głową i próbował przez ból uśmiechać się do nich. Widać, cieszył się z ich wizyty, a nie z ich ciekawości, bo uczepiony życia nie domyślał się jej nawet. Ta śmierć nie było już woskowo-biała, maleńka i sztywna. Była straszliwie żółta, a nawet szaro-czarna i wychudzona, i taka jakaś powykręcana bólem, rozpaczliwe wieszająca się wzrokiem na umorusanych nierzadko, albo z takim dużym gilem pod nosem ciekawskich twarzy. I zarazem była taka straszliwie nieśmiała i bezradna...
A w międzyczasie jak zwykle traktorem w pole do orki wyjechał drugi ich przyjaciel z Zamojszczyzny. Młody, radosny chłopak, kawaler jeszcze, też z ich wsi z Przeszłości. I jakoś długo nie wracał. Znaleziono go już nocą przygniecionego Zetorem, całego ubłoconego żyzną ziemią, która miała przynieść następne urodzajne plony. Tym razem jednak upomniała się o Niego. Leżał potem w biurze na piętrze. Ktoś go przecież musiał umyć i oporządzić.
Pochowano go potem obok kolegi z rodzinnej wioski, który umarł pierwszy. Na zapalenie płuc… penilicyny nie starczało wówczas dla wszystkich, jeśli w ogóle w tych wczesnych powojennych latach była.
I tak od tej pory dzieci oporządzały już dwa groby. Troszczyły się o nie całym sercem i bardzo pieczołowicie wypełniały swe obowiązki, bo rodzice często wspominali ciepłym słowem swoich rodaków i przyjaciół, jednych z pierwszych odważnych pionierów na Ziemiach Odzyskanych.
A ich dwa groby, dwóch kolegów z jednej wsi, ( bo Nieradko był ziomkiem, ale już z innej wsi…) były wtedy jedyne pośród poprzednich tubylców, tj. Niemców. Na ile oni Niemcami z praprzeszłości byli, trudno ocenić, jako że słowiańskie tereny rozciągały się od Łużyc aż do Berlina, czyli aż po Łabę. A więc Niemiec, to niekoniecznie zaraz Germanin.
Róża Olszewska nie mieszkała w samym folwarku przy Pałacu i nie pracowała w PGR-rze. Mieszkała nieco dalej wśród kilkorga indywidualnych gospodarzy. Nie bywała na porannym apelu o siódmej rano, tylko już o świtaniu szła w pole, najpierw z krowami, potem oporządzała świnie, kury, kaczki, perliczki i indyki. Lub szła do młocki czy też żniw wcześniej. Czasem można było ją zobaczyć w pobliskiej spółdzielni, tj. sklepie znajdującym się niemal na przeciwko jej gospodarstwa. Miała też dużo pracy w domu, a przy czwórce niedużych jeszcze dzieci było jej aż nadto; gdy trzeba było wszystkie oprać ręcznie na tarze, co tydzień nagrzać wody i wszystkie pokąpać w wielkiej ocynkowanej balii… Następnie poszorować drewniane podłogi w pokojach, posadzki w kuchni i sieni oraz na ganku zdobionym drobną kratką z drewnianych listewek; wreszcie zrobić jak zwykle wielkie prasowanie połączone koniecznie z krochmaleniem. Lniane koszule, obrusy, zasłony, ciężkie żakardowe kapy wełniane, lub bawełniane, wreszcie czasem batystowe, lub z adamaszku pościele nie prasowały się tak łatwo…
Dorośli wiedzieli, że Róża to bardzo energiczna, zaradna ale i bardzo zapracowana kobieta. Dzieci we wsi, a zwłaszcza te folwarczne i z czworaków w zasadzie Róży nie znały, aż do jej… śmierci. A nastąpiła ona dość nieoczekiwanie. I o wiele za wcześnie, jak powiadali ludzie. Jak wyglądała ta Śmierć?. Ano, miała piękną błękitną suknię z tafty, albo też z nylonu. I to tak piękną i rozłożystą, że aż żal było patrzeć, że w niej leży młoda jeszcze i taka spokojna, tak bardzo spokojna kobieta. O ciemnych, gładko zaczesanych włosach i łagodnych rysach twarzy.
Zasnęła na wieki?
Przecież to właśnie dzieci powtarzały sobie jedne drugim, że ona od teraz już zawsze opiekować się będzie swoją czwórką, że tak naprawdę nie odeszła nigdy. Mówię ci – szeptały w nabożnym skupieniu i namaszczeniu niemal. – Ona jest ich matką i zawsze będzie już nad nimi czuwać! – Ale skąd ty o tym wiesz? – Jak to skąd? Tak jest od zawsze, rozumiesz, tak już jest. Po prostu…
Ta śmierć była chyba najpiękniejsza, ale i najsmutniejsza. Królewna Śnieżka musiała wyglądać podobnie, ale czy opiekowała się wówczas krasnoludkami, jak Róża swoimi dziećmi? Tego nie wiedziały… Róża poza tym nie miała swojego królewicza, tylko zwyczajnego męża. I też bardzo, ale to bardzo zapracowanego. I nie widziały też, żeby wtedy płakał… Tak jak stryjenka, czy wcześniej Nieradkowa.
On stał obok trumny ustawionej na łóżku w ich sypialni i patrzył albo na śpiącą Różę, albo gdzieś hen, w nieokreśloną dal… którą przysłaniały gęgi tłuściutkich i żółtych gąsiąt, ryczenie głodnych krów i rżenie jedynego konia w stajni, oraz pianie jakże natrętnego w te smutne chwile i czupurnego koguta….
|