Szacun, panie MacLuhan!
Silny cios trafił precyzyjnie w mój splot słoneczny. Odruchowo przycisnąłem ręce do tułowia i zgiąłem w pół rażony niemieszczącym się w mojej skali odczuć bólem. Ostrożnie, płytkimi, jak najmniej szarpiącymi płuca, oddechami starałem się zaczerpnąć powietrza. Czułem spływające z czoła krople zimnego potu. Najchętniej skuliłbym się na chodniku w pozycji embriona. Walczyłem ze swą słabością, by nie upaść. Znałem takich jak oni, wiedziałem, że nie wolno poddawać się od razu.
„Jak mogłem ich nie zauważyć? Wychynęli z bramy znienacka, jak duchy”. – Myśli bezładnie kłębiły się w mojej głowie.- „Cholernie cieliste te zjawy!”
Zwykle pilnowałem się i wracałem dość wcześnie. Nie miałem na nocne atrakcje, ale gdyby nawet, to i tak wolałem popracować w domu i nie kusić losu, bo dopiero w tej okolicy ceny najmu pokoju były na moją kieszeń. Znałem obrośniętą legendą historię mafijnego gangu, latami terroryzującego okolice Via Magliana, ale to była przeszłość. Niestety, jak widać, ożyła. Dzisiaj było inaczej. Wieczorem koledzy i współpracownicy zorganizowali ważną dla mnie kolację i nie mogłem jej odpuścić.
„Przeszedłem już z półtora kilometra od stacji metra przez puste miasto i nic. Dopiero tu, trafiło mnie pod samym domem. Pieprzony pech.” – myślałem, nadal nie ogarniając sytuacji.
Trzech napakowanych, wygolonych kolesiów w jednakowych czarnych bomberkach stało półkolem w wyćwiczonym rozkroku, obserwując mnie beznamiętnie jak robaka. Wyglądali groźnie, jak umundurowani członkowie organizacji paramilitarnej.
Wyrównałem oddech i z trudem się wyprostowałem.
- Perke? What you wont? – próbowałem nawiązać kontakt z mięśniakami.
Stojący naprzeciwko mnie napastnik, o nieproporcjonalnie potężnym, wydłużonym torsie i krótkich nogach, niebezpiecznie przybliżył się o krok, skracając dystans między nami.
Emocje wzięły górę. Zacząłem nerwowo szarpać się z paskiem zegarka. Wreszcie uwolniłem od niego nadgarstek i podałem w wyciągniętej ręce.
- Mio orologio. Genuine Swiss – zachwaliłem nerwowo jakość.
„Łysol” jednoznacznym gestem nakazał stojącemu z boku chłopakowi wziąć zegarek, a sam uderzył mnie z całej siły w szczękę. Jego okrągła twarz nie wyrażała żadnych emocji.
Nie ustałem ciosu. Upadłem w zastarzałą kałużę moczu w załomie bramy. Sądząc po fetorze zasilaną zapewne latami.
Nie chcąc wciągać nosem ani ustami obrzydliwej cieczy, pomimo przeszywającego bólu, przekręciłem głowę na bok.
„Nie, nie dam się zakatować gnojkom w tej obmierzłej bramie na rzymskim zadupiu!” – doszedł do głosu mój instynkt samozachowawczy. Opary wypitego tante de verano ulotniły się bez śladu.
Kurczę, tyle wysiłku i pracy włożyłem, by załapać się na głodowe, ale naukowo korzystne, zagraniczne stypendium doktoranckie.
Całe swoje życie spędziłem w cieszącej się nienajlepszą sławą dzielnicy Nowa Huta. Na porządku dziennym, od jej wybudowania w latach 50., były rozboje, pijaństwo, przemoc. Po przeszło pięćdziesięciu latach nadal czymś zwyczajnym było nadużywanie siły i wymuszenia nie tylko w dorosłym środowisku, ale i w szkołach. Doszła jeszcze do tego dilerka dopalaczami. Jak się jest niewysokim, astenicznym chłopaczkiem, to w szkole czuje się mocniej presję silniejszych kolegów.
Leżałem bez ruchu, chcąc zyskać na czasie i zebrać myśli, które nieposłusznie ulatywały ku przeszłości.
Ojciec wykonywał „jedynie słuszną”, w latach komunizmu, pracę fizyczną na kombinacie, co po zmianie ustrojowej okazało się strzałem w stopę. Szczęśliwie lata spędzone w wyziewach metali kolorowych, bez odpowiednich zabezpieczeń, dostatecznie zrujnowały mu zdrowie, więc zamiast być zredukowanym w ramach restrukturyzacji bezrobotnym, został rencistą. Spędzał czas w kolejkach do specjalistów, ale i tak z sentymentem wspominał porządek „tamtych czasów”. Matka pracowała na kombinacie w Pałacu Dożów jako referent po maturze, czyli: przynieś zanieś, pozamiataj. W wieku czterdziestu dwóch lat obroniła zaoczny licencjat z ekonomii, co otworzyło jej drogę do lepiej płatnej pracy księgowej i pozwoliło na jakiekolwiek utrzymanie naszej rodziny. Mała i tęgawa była wewnętrznie silna. Nie poddawała się łatwo, zawsze próbowała znaleźć rozwiązanie i to ona scalała dom. Pewnie nawet nie wiedziała, że wychowała mnie lepiej swoją postawą niż słowami.
Czułem narastający gniew, wierząc w swoją słuszną sprawę.
„No dobra, niech będzie, co ma być – starcie Dawid kontra Goliat razy trzy i kamikadze - zagrzałem się do czynu. – Mam za dużo do stracenia!”.
Pokracznie, bardziej siłą woli niż mięśni, pozbierałem się i podniosłem, najpierw na kolana, potem stanąłem w pionie. „Trzeba przyjąć godną postawę” – przywołałem zasady z przeszłości, wypinając pierś i unosząc bolący podbródek. Przesunąłem na plecy przewieszoną na skos torbę. Rękawem starłem szczyny z ust i mocnym głosem zacząłem mówić po polsku:
- K..wa, Jakbyście znali Cześka z Zielonego, co miał posłuch w całej starej Hucie i nawet kibole „Hutnika” nigdy mu nie podskoczyli, to zrozumielibyście jacy jesteście malutcy.
- O, tacy – pokazałem ręką wzrost krasnoludka.
- To był gość. Zimował dwa lata w trzeciej gimnazjum. Był już prawie pełnoletni. Dyrekcja szkoły była bezsilna i poszła na układ. Wystarczyło, że przychodził na lekcje i miał prowadzone zeszyty. Odrabiałem za niego matmę i fizykę, zadania z polskiego też. Byłem jego sekretarzem, a on mnie uważał i w zamian dawał ochronę. Nikt mnie nie śmiał tknąć! Swój honor miał i słowo! Nie to co leniwi, pokrętni makaroniarze! – perorowałem coraz pewniej cały czas patrząc prosto w oczy prowodyra.
Kamienna dotąd twarz nisko skanalizowanego zaczęła wykonywać dziwne grymasy. Zupełnie dla mnie niezrozumiałe. Widać było napięcie, jakby miał za chwilę eksplodować. Otwierał i zamykał usta. Wreszcie wyartykułował:
- K..wa, ziomal!
Teraz to ja zamilkłem.
- My jesteśmy z Teatralnego. Słyszałem o Cześku, ale go nie spotkałem, u nas rządził Kulas.
Na twarzach pozostałych dwóch kolesiów pojawiły się grymasy niby to uśmiechów.
- No, honor to honor. Swoim krzywdy nie robimy. Zegarek zatrzymam, inaczej byłby niefart, ale lepiej nam się nie nawijaj pod ręce. A właściwie co tutaj robisz?
- Mieszkam. Stać mnie było na wynajęcie pokoju tylko w tej okolicy – pojechałem po bandzie.
- Dobra, spadamy. Jakby co, to nie udawaj tego, no, poliglota, tylko od razu mów po naszemu.
*
Już na półpiętrze usłyszałem buczenie odkurzacza. Piątek, Chinka, jak co tydzień, przyjechała po zamknięciu knajpki posprzątać i zrobić pranie synowi, które rano wyprasuje i powrotem pospieszy pilnować rodzinnego interesu. Moim gospodarzem był młody Chińczyk, informatyk. Często wyjeżdżał, więc podnajmował jeden z pokoi, by obniżyć koszty utrzymania. Otworzyłem drzwi i wszedłem, żywiąc nadzieję, że uda mi się niepostrzeżenie przemknąć do łazienki. Niestety, bystra jak sokół, mimo huku, dostrzegła mnie od razu. Otworzyła szeroko oczy, które już wcale nie przypominały skośnych szparek, ale wielkie, błyszczące, czarne guziki i zaczęła niezrozumiale ćwierkać na wysokich tonach. Uniosła w górę ręce nie przerywając monologu. W jednej krzepko trzymała rurę buczącego odkurzacza. Wykonałem ręką uspokajający gest i zacząłem tyłem wycofywać się w stronę drzwi mojego pokoju. Niespodziewanie Chinka pochyliła rurę i zaatakowała. Odwróciłem się i trzęsącymi rękoma zabrałem za otwieranie zamka. Zanim mi się ta sztuka udała, Chinka na przemian tłukła i dźgała mnie w obolałe plecy szczotką odkurzacza, która przy każdym ruchu z poświstem zasysała materiał wiatrówki. Z trudem dopchałem za sobą drzwi i zamknąłem od wewnątrz na klucz.
Opadłem ciężko na fotel. Epizod z Chinką paradoksalnie przyniósł mi ulgę. Opadło napięcie, strach, gniew. Czułem się jak przekłuty balon, z którego wyszło powietrze. Szczebioty i zaśpiewy dochodzące z przedpokoju wydały mi się niebiańską muzyką. Z radością wybaczyłem jej półroczne copiątkowe nocne hałasy. Poczułem niespieszny przypływ satysfakcji. Sięgnąłem ręką do torby, która noszona na skos przetrwała nienaruszona. Wyjąłem opakowanie z twardym dyskiem. To moja przepustka do przyszłości. Na nim nagrane były próby, przykłady i porównania badań stereometrycznych przeprowadzonych w instytucie pod okiem profesora i jednocześnie przyszłego recenzenta mojej pracy doktorskiej. Cały naukowy dorobek półrocznego stypendium.
Mimo groźby kolejnego ataku postanowiłem przedrzeć się do łazienki i ogarnąć, a potem trochę przespać, bo jutro czeka mnie pakowanie i popołudniowy lot do Krakowa.
Przyczepiła się do mnie natrętnie powracająca pseudofilozoficzna refleksja, która zdominowała mój umysł nie dając zasnąć. Uwiodła mnie swoją prostotą - to siła rządzi światem! Przecież miałem tego przed chwilą boleśnie namacalne dowody.
Moi rodacy byli na tyle silni i bezwzględni, że wyparli tutejsze bandy i opanowali teren. Młody Chińczyk, mając zaplecze w swoich rodzicach emigrantach, stał się na tyle silny ekonomicznie, że stał się właścicielem mieszkania i wykupił knajpkę rodziców, uwalniając ich od haraczu lokalnego dzierżawcy. W tej chwili - chciałem spojrzeć na zegarek, którego już nie miałem, i ostatecznie sprawdziłem w komórce - o 00.53 wierzyłem, że starczy mi sił, by dokończyć i obronić doktorat, co pozwoliłoby mi na pewną niezależność, a może i powrót do rzymskiego instytutu, ale tym razem na płatny etat. Zasypiałem szczęśliwy. Przepełniała mnie moc nieskończonych możliwości.
*
Przebudzenie okazało się prozaicznie bolesne. W lustrze zobaczyłem sinofioletową śliwę sięgającą od szczęki do połowy twarzy. Podpuchnięte oczy i obtarty naskórek na drugim policzku też nie dodawały mi urody. Trzeba było od razu przyłożyć lód do stłuczenia, ale wolałem nie nawijać się na oczy urzędującej w kuchni Chince, bo mogła znowu wpaść w furię.
Aby zrównoważyć nieciekawy wygląd fizjonomii, ubrałem się w najlepszą jasnoszarą koszulę, czarne dżinsy i marynarkę.
Potrzebowałem jakiegoś pudru, żeby zamaskować siniec. Niedaleko była drogeria, w której zwykle kupowałem środki czystości. Wszedłem do niemal pustego o porannej porze sklepu.
- Bon giorno - przywitałem się głośno. Stojąca przy kasie ekspedientka obrzuciła mnie wzrokiem i schyliła za niewielkim kontuarem szukając czegoś pilnie pod ladą. Skierowałem się ku regałowi, na którym układała szampony zakutana w chustę szczupła dziewczyna. Miała na sobie firmową bluzę z nadrukiem, obcisłe spodnie i szpilki. Chrząknąłem, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Zareagowała. Nie uciekła. Uśmiechnęło się do mnie ciepłe słońce Orientu. Zaprowadziła mnie do stoiska z testerami i lustrami. Na ten widok rozłożyłem bezradnie ręce. Dziewczyna przejęła inicjatywę i potraktowała mnie zielonym i niebieskim sztyftem, a na koniec cielistymi pudrami. Trochę pomogło. Nie straszyłem już „od pierwszego wejrzenia”.
Jeszcze wizyta w pobliskim, dość dużym, polskim markecie, bo chciałem na pożegnanie kupić gospodarzowi Żubrówkę, a Chince miód i „Baryłeczki”, i wracam do pakowania. Zwykle łatwiej jest zgarnąć rzeczy na powrót niż spakować się do wyjazdu. Ponieważ buty i większość bielizny została doprowadzona do stanu „śmierci technicznej”, zadanie miałem ułatwione. Wczorajsza kurtka nie dość, że wyplamiona i cuchnąca, miała paskudnie rozdarty rękaw. Nadawała się tylko do dołożenia do worka na śmieci. Spodnie, w podobnym stanie, podzieliły los wiatrówki. Wszystko szło sprawnie do momentu, gdy znienacka poczułem falę ciepła rozlewającą się po całym ciele. Proste czynności fizyczne widać przywracają rozsądek, bo nagle zrozumiałem!
- Ty kretynie! – wrzasnąłem na siebie – Ty idioto! Zasypiałeś szczęśliwy czując się nieustraszonym Supermenem. A jesteś dupkiem!
- Jak mogłeś nie zauważyć, że twój suchy zadek uratowała nie żadna siła intelektu, ale przypadek możliwy dzięki globalizacji. Świat się skurczył, ludzie migrują i komunikują ze sobą na krańcach globu. Ziściła się wizja MacLuhana. Wszyscy mieszkamy w „globalnej wiosce”, tyle, że on przewidział to już ponad czterdzieści lat temu – przywróciłem zdarzeniu właściwe proporcje.
Miałem w planach ostatni spacer po okolicy, ale sobie odpuszczę. Zjem coś przy Termini i jadę na lotnisko. Jeszcze ostatni rzut oka na opustoszały pokój. Prezenty i podziękowania dla gospodarzy zostały na stole w kuchni. Wystawiłem walizę na schody i zamknąłem drzwi. Klucze, zgodnie z umową, włożyłem do koperty i zaklejoną wrzuciłem do skrzynki na listy. Spojrzałem z sentymentem na dom i ulicę. „ Żegnaj!”, a może „Do widzenia!” - pomyślałem. W każdym razie:
– Arrivederci Roma! – zawołałem głośno w przestrzeń i pomaszerowałem w stronę metra.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt