Onan zerwał z siebie mokre ciuchy i stanął w pełni wyprostowany napinając mięśnie. Stojący kilka metrów od niego admirał dzielnie spojrzał na Niebieskiego Wojowniczego Zmutowanego Niedźwiedzia Ninja, a gdy ten zawarczał cicho, już mniej dzielnie schował się za muskularnym torsem Onana. Sprzedawczyk zakonu uśmiechnął się ponuro i uskoczył na bok, odsłaniając trzęsącego się Grażyna [pozwoliłem sobie wprowadzić imię admirała, by nie powtarzać zbyt często admirał i admirał (narrator)].
W ciągu następnych kilku minut admirał skakał wokół Onana próbując się za nim schronić, a ten umykał wystawiając go na atak. Z drugiej strony pomieszczenia lekko znudzony już tą sceną NWZNN oparł się o ścianę groty i począł drapać się po... no, miał głupią minę i rękę w spodniach.
Kwadrans później mocno zdyszani Grażyn i Onan padli na ziemię. Niedźwiedź wykorzystał tą chwilę i, nim się zorientowali, kopnął ich z półobrotu.
Admirał zaczął z fascynacją liczyć gwiazdy, które nagle pojawiły się wokół jego głowy. Gdy minął dziewięćdziesiąt dziewięć i chciał złapać setną coś zaburzyło jego tok myślowy. Nie mógł poruszyć rękoma! Nie bardzo kojarząc, co się wydarzyło, zaczął potrząsać intensywnie głową, próbując odpędzić sen. Dotarło do niego, że dokądś go prowadzą. Szczękiem powracającej świadomości usłyszał gdzieś z przodu basowy głos:
- Eja! Schylić łby, psubraty!
Nie należał on jednak do osób nawykłych do natychmiastowego spełniania poleceń i... powrócił do liczenia gwiazd.
Tym razem świadomość przywróciły mu liczne ciosy w twarz. Potrząsnął lekko głową i rozglądnął się. Tuż nad nim pochylał się Onan. Zepchnął go z siebie i rozglądnął. Mała cela w jaskini, w której się znajdowali zalatywała siarką i stojącym w rogu toi-toiem. Tuż za pokrytymi jakąś mazią kratami stali wartownicy. Zombie.
- No ładnie, trupochy. Onan, o co, na rany chrystusa, chodzi?
- Pewnie wyłapują żołnierzy, by powiększyć swoje szeregi, wiesz jak to one mówią, co dwa trupy to nie jeden.
- Nie mówili kiedy przyniosą sok z marchwi, by nas przemienić?
- Za pluskwandraminutodzień.
- Ja nie pier... chłopie! Czasu ludzkiego! - wybuchnąłem wściekle.
- Właśnie nadchodzą.
Jak na zawołanie dało się słyszeć odległy stukot. Pierwszym skojarzeniem Grażyna były nadciągające mordorskie gobliny, ale wiedział, że to coś znacznie gorszego. Nadchodziły trupiochy i niosły ze sobą SOK Z MARCHWII!! Zaczął intensywnie myśleć nad ucieczką. Już po chwili na jego łysinę wstąpiły krople potu. Starł je rękawem... zaraz! - pomyślał - to jest to! Zagwizdał cicho i zaczął wyglądać odsieczy. Wkrótce przez kraty zaczęły przeskakiwać mrówki. Zaraz! To nie mrówki! To włosy!
Admirał uśmiechnął się szelmowsko na widok swoich utraconych włosów i podyktował im szybko polecenie. Rzuciły się do zamka i po chwili drzwi celi stanęły otworem. Unieszkodliwił szybko stojącego na straży zombiaka i już miał czmychać, gdy w polu widzenia pojawił się rój umarlaków. Miały sok.
- Cholera... gdyby tylko był tu jakiś piasek, skręciłbym bicz, by się bronić. - rozglądnął się szybko po jaskini.
Jednak nie dostrzegł ani ziarnka piasku.
C.D. ->
Link