REFLEKSJA
Ostatnio czuję, że mój cień, dotychczas ulegle rozpłaszczony przede mną na ziemi, urósł nagle i teraz idę przerażona jego majaczącym kształtem, ogromniejącym i połykającym słońce. Przepędzam cień z moich myśli, wystawiając je na słońce. Myślę o rzeczach jasnych i oczywistych, takich jak opadnięcie liści na jesień, ale nadal czuję tę jego ponurą obecność.
Jestem dzisiaj refleksyjnie nastawiona do życia. Robię rzeczy z uwagą i z pieczołowitością. Ścieląc lóżko, wędruję wzrokiem po fałdach i zgnieceniach prześcieradła, znaczących moje nocne wierzgania przez sen. Refleksją obdarzam również rzeczy, które zwykle robię mimochodem. Zaczesanie włosów. Czuję ich przesypujące się łany. I przedziałek – polna ścieżka, codziennie na nowo formowana przez grzebień, wiodąca zaciekawione owady na tył mojej głowy. Otwieranie i zamykanie szuflady: push i pull. Powierzchnia szoruje o powierzchnię w pozornie niezniszczalnym duecie. W miarę wieloletniego tarcia, szuflada zaczyna tracić płaty farby i zdradzać zarysowania. Obdarzam ją na pocieszenie refleksją i przez chwilę widzę dumnie rozpartą w sklepie z antykami.
Refleksyjnie chłonę naturalne kształty stworzone w opętańczym biegu ewolucji. Kwiat. Rozchylone płatki kwiatu są niczym usta nastawione do pocałunku. Mój pies kłapnął pyskiem i już po kwiecie. Na nic jego wystudiowana gracja. Nikt przed nim nie przyklęknął i nie oddał mu hołdu za życia. Nie wpiął go we włosy ukochanej. Nie zasuszył w skroplonym łzami tomiku poezji. Jego życie marnotrawiło się z każdym dniem istnienia poza ludzką świadomością.
Chłonę również refleksyjnie drzewa o dumnych, posągowych kształtach i strzelistych wierzchołkach przyprawiających o zawrót głowy. U styku nieba i ich koron jest najświętsze miejsce wniebowstąpienia, wytaczające szlaki tęsknotom. Błękit, zieleń i złoto słońca.
Wychodzę dzisiaj na dwór. Oczy lśnią mi jak zwierciadła o ciemnej toni. Wahadłowy ruch spadającego liścia mieści się w ich wejrzeniu. W drgającej błonie źrenic świat wiernie się odmalował: przypudrował twarz błękitem, podkreślił zieleń oczu brązem a czerwień ust łuną zachodzącego słońca. Oczy mrugają gęsto na ten dziw. Powieki pozwalają odetchnąć oczom zdjętym zachwytem, znaleźć w sobie ironiczny dystans do świata.
Kiedy odmykam na powrót oczy, widzę wpierw zakształt niejasny, a potem tanie uszminkowanie świata, jego kiczowaty makijaż, niegustowne przemieszanie barw. Błękit wyblakły jak stuletnia akwarela. Więc wbijam wzrok przed siebie, w kropkę mojego zakładu pracy na horyzoncie. I podążam w jej kierunku, czujna kątem oka na maski samochodów. Mijam twarze ludzi rozmazane od moich pośpiesznych kroków. Biegnę coraz mniej sprężystym krokiem, kolejne sprężyny gubię wraz z upływem lat. Jestem jak zepsuty mechanizm zegarowy, tykający siłą przyzwyczajenia, ze wskazówkami bezradnie spuszczonymi.
Pisząc, torturuję słowa w swojej głowie, obracam je na diabelskim młynie rozpędzonych myśli. Odrywam z nich kolejne zgłoski i oddalam się, oceniając efekt. Wciąż kalekie i nie takie jak trzeba. Słowa nie chcą łączyć się w pary, a co tu dopiero mówić o trójkach czy czwórkach. Zdania już mi w ogóle nie wychodzą. Słowa rozbiegły się rozpaczliwie po całej kartce, uciekając przed moim mściwym postanowieniem ustawienia ich w odpowiednim szyku. Torturuję słowa, rozciągam je na linach, aby dłużej zostawały w pamięci. Pompuje w nie galony atramentu, aby nabrzmiały znaczeniem. Posyłam po ich kuzynów-synonimów, ale okazują się oni być tylko nieudolną imitacją. Słowa, słowa, słowa. Glina, z której lepię. Farby, którymi maluję. Nuty, z których śpiewam. Łopata, którą kopię. Towar, który sprzedaję. Kwiaty, które układam w bukiety. Mój osobisty zawód.
Czytam książkę. Pomiędzy jej rozpostarte stronnice celuje mój ostry nos. Oczy zjeżdżają po spiralach i słupach liter, objeżdżają ich koliste kształty niczym wagoniki na karuzeli. W okamgnieniu wyraz jest przeczytany i porzucony dla kolejnych atrakcji. Kolejne słowo błyska porażającym neonem. I już gonię za nim wzrokiem. Fabuła namieszała mi w głowie i chcę jechać do Hollywood, ale podróżuję tylko pośród słów. W gąszczu wyrazów odbywam amazońskie wyprawy, przesiewam je w poszukiwaniu złota. Moje życie jest na papierze. Wreszcie widzę słowo z krwi i kości: Śmierć. Rzucam się na nie i wszystkie pozostałe słowa przestają dla mnie istnieć.
Dzisiaj z moich ust nie schodzi tajemniczy uśmiech Mona Lizy. Nie jest to ból zębów, a raczej grymas oznaczający odżegnywanie się od własnej urody. Lekkie skrzywienie warg może również oznaczać zniecierpliwienie ślamazarnymi poczynaniami malarza, który kreśli i szkicuje bez końca moją wydętą wargę. Tajemniczo się uśmiecham do siebie, gdyż pełna jestem refleksji na temat przeżytego dnia. Błądzę po nich uśmiechem, stają mi przed oczyma opromienione refleksją: psie oczy, kwiat bezbronny w nagłym zerwaniu. Refleksja czyni je ważnymi, pozwala mi je dostrzec, posmakować ich istoty.
Jestem naczyniem, przezroczystym o wypukłym kształcie ciężarnego brzucha. Wewnątrz mnie rodzi się istnienie, na razie zakorkowane i pławiące się w wodach płodowych. Moje dziecko. Przyszły rozbitek na ludnej wyspie. Wypadnie z naczynia na brzeg i będzie kolejno odczytywany przez wszystkich. Biała, niezapisana kartka.
Każdy będzie nadawać Ci inne znaczenie. Aż w końcu wyruszą, z Tobą jako mapą i wylądują na powrót w moim łonie. I znów ich wszystkich urodzę, rozbitków na ludnej wyspie.
Jestem naczyniem, kryształowo czystym. Moje jestestwo kołacze się w szklanym pojemniku niczym trzmiel. Chce wyfrunąć, ale unosi jedynie naczynie parę stóp nad ziemię. Zamknięte w maleńkim świecie, z oknem na kosmos, czuje się uwięzione. Spragnione dotyku galaktyk pod stopami, mlecznej drogi u warg. Naczynie z kołaczącym się jestestwem przebywa powoli ziemię, aż kończą się siły jego lokatora. Wtedy rozbija się na kawałki, a jestestwo, choć wolne, nie ma już sił ulecieć ku gwiazdom.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Kamyk · dnia 25.11.2009 08:37 · Czytań: 868 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 3
Inne artykuły tego autora: