Gdyby komputer posiadał zdolność odczuwania emocji, potrafił je wyrażać, zakwiliłby jak dziecko. Wychudzony, pryszczaty nastolatek uśmiechnął się lubieżnie i rozparł w fotelu jak król. Grube szkło okularów odbijało czarno-białe pola wirtualnej szachownicy, kilka figur stłoczonych w ciasną kupkę.
Znów to zrobił. Powtórzył coś, z czym nawet arcymistrzowie mają problem, coś, co jest dla nich absolutnie niedostępne. Żaden z wielkich nigdy nie wygrał z Chessmasterem 11000 trzech partii pod rząd.
Jacek siedział w swoim pokoju od dobrych kilkunastu tygodni, wychodząc jedynie do toalety. Niczym to się nie różniło od jego normalnego funkcjonowania, może tylko tym, że grał odrobinę więcej. Wygrywał już z komputerem, jednak kiedy udało mu się pobić rekord mistrzów, nie mógł pozostać obojętny – musiał sprawdzić, czy faktycznie jest tak dobry, czy może miał po prostu szczęście.
Te kilka tygodni utwierdziło go w przekonaniu o własnych możliwościach. Rozegrał ponad sto partii, każda rozstrzygnięta na jego korzyść. Nie było cienia możliwości, aby to był tylko łut szczęścia. Jacek był lepszy… był najlepszym szachistą na świecie.
Każdy normalny człowiek doszedłby do tego wniosku po, jeśli nie po trzech, to po czterech partiach. Jacek tym się różnił, że musiał mieć absolutną pewność. W każdej dziedzinie życia.
Problemy zaczęły się już w przedszkolu. Nie wsiadł na konia na biegunach, póki ktoś nie przedstawił mu certyfikatu o bezpieczeństwie użytkowania. Nie grał w piłkę, kontuzji nie da się bowiem wykluczyć. Nawet do czytania książek, zwłaszcza tych grubszych, podchodził sceptycznie.
W późniejszym okresie do obaw dołączyły te związane z ruchem drogowym, z pobiciem przez nietolerancyjnych kolegów, którzy z resztą obficie czerpali z niewinnej otoczki dziecka, z nieświeżym jedzeniem i chorobami przenoszonymi przez zwierzęta.
Chłopiec od dziesiątego roku życia uczył się w domu, nie wychodził nawet na dwór, bo kto wie, co się tam może z dzieckiem stać, w tym dzikim świecie pomylonych rówieśników.
Szachy były pewne. Były ukojeniem, tak pięknie przewidywalne, pozwalały zaplanować wszystko o wiele posunięć naprzód i nawet, jeśli to porażka zbliżała się do człowieka, miał całą masę czasu na przygotowanie się do niej.
Teraz jednak Jacek miał powód, aby wyjść z domu. Jego marzenie miało ziścić się ponad wszelką wątpliwość. Musiał jedynie pójść do klubu i pokazać, na co go stać. Przejść przez ulicę, pojechać tramwajem… statystycznie małe prawdopodobieństwo wypadku. Przerażało go coś innego.
Klub był na Pradze. Wszyscy wiedzą, czym jest Praga. Osiedlem zboczonych troglodytów, wylęgarnią złodziei i szumowin, pijaków i alfonsów. Jacek widział takich ludzi z balkonu, łysych, ubranych w dresy, żeby ubranie nie krępowało ruchów, kiedy gonią ofiarę. Fanów jakichś innych degeneratów, latających za nadmuchanym, świńskim pęcherzem. A on w samym centrum, z szachownicą pod pachą i okularami, które strącone z nosa mogą połamać stopę.
Nie miał już nawet ochoty na kolejną partyjkę. Wiedział, że jeśli nie wyjdzie z domu, jeśli zaraz… spojrzał na zegarek… jeśli zaraz jutro, Praga po południu jest szczególnie niebezpieczna, nie pójdzie do klubu, nie zrobi tego nigdy.
Tyle się naczytał o tych małych, niepozornych ludkach, którzy zawsze, pomimo strachu, stawali naprzeciwko niebezpieczeństwom? Kim by był, gdyby…
Postanowił. Musi wyjść. Musi w końcu opowiedzieć się przeciwko lękom, przecież jacyś ludzie żyją na Pradze. Nie jest statystycznie możliwe, żeby wszyscy byli zdegenerowani. Nikt nie bije szachistów, tam mają klub, do diaska, tam się spotykają.
Tej nocy śnili mu się koledzy z podstawówki. Śmiali się. Bili go, ale on nie uciekł. Stał, niewzruszony, z szachownicą pod pachą, z uśmiechem na twarzy. Wprawdzie w dalszej części snu leżał, i to bez uśmiechu, ale szachy wciąż trzymał, chociaż kopali go obcasami po twarzy.
Rankiem pomysł stracił nieco swojego uroku. Za oknem, w świecie, którego się bał, jeździły samochody, a po chodniku łazili zbyt krótko obcięci młodzieńcy. Jacek złapał szachownicę i wyszedł, nawet nie pożegnawszy się z rodzicami.
Spokojnym krokiem doszedł do tramwaju, kupił bilet u motorniczego i dojechał na miejsce. Sprawdził w Internecie, że jeszcze kilkadziesiąt metrów i będzie na miejscu. Ruszył chodnikiem, krok za krokiem odmierzając metry. Czuł w kościach, że coś pójdzie nie tak. Przecież musi być próba. Nie było by odwagi bez tej próby. Dostrzegł budę z napisem „Klub szachowy”.
Był już blisko, kiedy zza rogu wyszło trzech młodzieńców w dresach. Zatrzymał się, oni też, stali w połowie drogi do klubu, pili piwo. Jacek w życiu nie widział tak tępych twarzy. „Masz swoją próbę” – pomyślał.
Jeśli teraz nie pójdę… jeśli się cofnę, to nigdy nie zostanę szachistą. Nigdy nie będę doceniony. Człowiek musi wychodzić naprzeciw własnym strachom, bo wtedy do niczego by nie doszedł, nigdy by się nie zmienił, nie zrobił nic wartościowego. Szybko ułożył najlepszy plan działania, zrobi tak, jak to załatwiają normalni ludzie.
Ruszył, podszedł do nich, stanął i spojrzał im prosto w oczy. Zauważyli go, jeden się uśmiechnął. Mina mu zrzedła, kiedy Jacek wysyczał trzęsącym się głosem:
- Chcesz wpierdol, gnoju?
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Matuszewski · dnia 30.10.2011 20:02 · Czytań: 695 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora: