Gdy jeszcze o świcie otwierała ciężkie, łuszczące się zieloną farbą zeszłego stulecia, okiennice, wdzierał się natychmiast do jej pokoju, przesiąknięty zapachem kwitnących tuż obok, herbacianych róż, rześki od porannego chłodu, wilgotny resztkami sączącej się nisko, ponad trawami, prawie niedostrzegalnej mgły. Zapełniał sobą wszystkie kąty i zakamarki, czołgał się pod niskim fotelem, głaskał urocze bibeloty poustawiane na prostym blacie staromodnej komody, prześlizgiwał się po miękkiej, w pastelowe kwiaty haftowanej, narzucie na łóżko, aby w końcu zatrzymać się w jej jasnych włosach i tarmosić lekko opadające na kark, niesforne loczki, chłodzić jej czoło i mocniejszym podmuchem zmusić, by zmrużyła zapatrzone w dal oczy. Tak dziwnie i niezrozumiale rozmarzone. Przed południem, gdy zamykała już okiennice, prześlizgiwał się pospiesznie poprzez szczeliny i włóczył się po rozległym ogrodzie. Rozgrzany upalnym słońcem rozleniwiał się do tego stopnia, że rzadko kiedy wspinał się po pniach w listowie najwyższych konarów. Raczej zaszywał się w gęstwinę krzewów, których powykręcane korzenie zaczynały już kruszyć podwaliny starego, przez nie wiadomo kogo wzniesionego, muru. Olbrzymie, jakby w pośpiechu pozlepiane zielonobrunatną zaprawą, głazy, nie pasowały do subtelnych, pastelowych kwiatów, delikatnymi łukami ciągnących się ścieżynek i niewielkiej, różowawym marmurem okolonej fontanny, ale były skuteczną zaporą przed zabójczym upałem pobliskiej plantacji. Rozpłaszczał się więc pomiędzy szpalerem krzewów, a fundamentem muru, mieszał z chłodem ziemi i piwniczną wonią rozkładających się mchów, wciskał się w szczeliny i pod wapienne nacieki, i czekał, zasłuchany w omdlewającą ciszę sjesty.
Prawie zawsze kończyła się ona odgłosem bosych stóp, powolnym, dziwnie głuchym, i towarzyszącym mu brzękiem blaszanej chochli w stągwi chłodnej, źródlanej wody. Poruszał się wtedy niechętnie, prawie zły, że oto kończyło się popołudniowe lenistwo, lecz chwilę potem, wrodzona ruchliwość parła go przed siebie, wzlatywał do góry i starym zwyczajem zaczynał od wytrzepania zbytecznego gorąca z koron słabnących drzew i piór dyszących ptaków. Potem zataczał parę kręgów wokół fontanny, zdmuchiwał opadłe liście z krętych ścieżek i niby niechcący zbliżał się ku domowi, aby w końcu zaczaić się blisko zielonych okiennic i prawie w bezruchu czekać na dalszą część dnia.
Nie zawsze potrafił ją przewidzieć. Tym razem była już ubrana, lecz nie w swoją zwykłą, zwiewną sukienkę, nie w tę ulubioną, w kolorze jasnego szmaragdu, tak podatną na jego westchnienia. Miała na sobie strój do konnej jazdy, a drobna dłoń kurczowo ściskała szpicrutę. Poleciał z nią, poleciał z jej koniem w zawody, a potem jęczał widząc, jak bez pamięci rzuca się w objęcia mężczyzny.
Właściwie nie jęczał. Skowyczał jak zbity pies.
A potem wpadł w prawdziwą wściekłość.
Dysząc straszliwą zemstą i gwiżdżąc same okropności, rozszalał się jak nigdy dotąd. Z całego nieba pospychał wszystkie przygodne, do tej pory niewinne chmury, zdusił je w ołowiane pakunki, rozhuśtał i rozkręcił do granic możliwości, aż otumanione lunęły deszczem jakiego nigdy jeszcze nie było.
Gdy uciekała na prawie oślepłym z przerażenia koniu, słał w jej ślady jedną nawałnicę za drugą, osuwał ziemię spod kopyt rumaka, ciskał kępami powyrywanych z korzeniami traw i konarami, które mogły zabić nawet byka. Jednak udało się jej dotrzeć do domu, a gdy szlochając rzucała w ogień poszarpane odzienie, on pastwił się nadal nad wszystkim, na co się tylko natknął. Plantację rozniósł na cztery strony świata, nadszarpnął mur i aż zawył z radości widząc, jak toczące się głazy miażdżą marmur fontanny i orzą głębokie rany w ogrodzie. Zapamiętał się w gniewie i dopiero o świcie, osłabiony i dziwnie zobojętniały uświadomił sobie, że ciągle jeszcze szarpie za jedną z okiennic jej pokoju.
Tego dnia nie zobaczył jej.
Nie zobaczył jej już nigdy.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
al-szamanka · dnia 08.10.2012 18:48 · Czytań: 765 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 7
Inne artykuły tego autora: