Lewitacja - Reviser
Proza » Długie Opowiadania » Lewitacja
A A A
Lewitacja - w sensie dosłownym oznacza unoszenie się obiektu nad ziemią bez kontaktu z podłożem, w sensie duchowym oznacza oderwanie umysłu od spraw cielesnych. Normalnie ciało i umysł stanowią jedność, kiedy człowiek jest chory również jego dusza choruje - jest apatyczny, przygnębiony; i odwrotnie, kiedy człowiek ma dużo zmartwień ciało również na tym cierpi - nie ma on apetytu, odczuwa zmęczenie pomimo braku wysiłku. Istnieje jednak stan umysłu, kiedy to niezależnie od tego, co dzieje się z człowiekiem w sensie fizycznym, jego stan duchowy się nie zmienia - nie odczuwa żadnych emocji lub jest cały czas w tym samym nastroju. Różne bywają zarówno jego przyczyny - pozytywne bądź negatywne, jak też i czas trwania - od sekund do lat, ten stan umysłu to właśnie lewitacja.

Dłużej już nie wytrzymam, jeszcze kilka sekund i się skończy. Kształty i dźwięki robią się niewyraźne i odległe, ból natomiast staje się powoli coraz mniej dokuczliwy. Najważniejsze, że w zasadzie nic mnie już nie trzyma i dlatego nie próbuję nawet walczyć. Cóż bowiem może nas zatrzymać, kiedy już sami stracimy wiarę w siebie. Ja przecież już od dawna czuję się martwy i wypalony...
Człowiek umiera, kiedy nie ma już żadnej siły, która potrafiłaby go utrzymać przy życiu, kiedy nie ma już nic, co mogłoby go powstrzymać od przekroczenia granicy. Nie chodzi tylko o śmierć w sensie fizycznym, lecz o śmierć ideałów, marzeń, uczuć...


***


Stoję gdzieś po środku ogromnej pustyni, w którą bowiem stronę nie spojrzę jest tylko żółto-czerwony piasek. Jedynym urozmaiceniem krajobrazu są niewielkie pomarszczone wydmy. Musi być ze czterdzieści stopni, powietrze jest niezwykle suche i silnie rozrzedzone. Seledynowo-szare niebo wisi wysoko niczym metalowa przykrywka nad tą pomarańczową patelnią. Nie mogę dostrzec słońca, chociaż z całą pewnością jest dzień. Czuję się jakbym był sam na świecie. Nagle ktoś się pojawia, tak mi się przynajmniej wydaje, czuję przecież jego obecność, niemal słyszę jego drwiący śmiech:
- Kim jesteś? - odpowiedziała mi cisza.
Czuję się coraz bardziej nieswojo, rozglądam się wokół. Rozgrzane powietrze drga lekko, cała pustynia wydaje się teraz być olbrzymim falującym morzem. Wytężam wzrok, by dostrzec, gdzie też on mógł się ukryć. Robię kilka kroków naprzód, piasek pod moimi bosymi stopami jest jeszcze bardziej gorący niż powietrze, jakbym stąpał po rozżarzonych węglach. On czeka tam gdzieś, jestem o tym przekonany:
- Kim jesteś? Czego chcesz?- znowu nic.
Wtem horyzont zaczyna się nagle podnosić i szybko zbliża się do mnie, domyślam się co to jest - to burza piaskowa. Nie mam gdzie się ukryć, nie wiem dokąd uciekać, stoję więc i czekam. W tej chwili obszar zasięgu kurzawy jest jeszcze daleko, ale dostrzegam jej ogrom - sięga od jednego krańca horyzontu do drugiego i ma przynajmniej dwadzieścia metrów wysokości. Słyszę szum podobny do jednoczesnego pocierania o siebie tysiąca kawałków materiału - to nie burza, to szarańcza. Zastanawiam się ile prawdy jest w stwierdzeniu, że szarańcza na swej drodze nie tylko nie oszczędzi ani źdźbła trawy, lecz zabija wszelkie żywe istoty, pozostawiając po nich jedynie gołe szkielety. Wolałbym jednak uniknąć sprawdzenia tego na własnej skórze.
- Czy mnie przyjmujesz?!!! - słyszę rozlegający się od brzegu do brzegu nadciągającej fali ryk. Teraz ja nic nie odpowiadam, słychać tylko narastający szelest.
- Czy mnie przyjmujesz?!!! - rozlega się raz jeszcze echo, tym razem biegnące w przeciwnym kierunku. Zagłada jest wciąż się zbliża, jest już tak blisko, że mogę dostrzec poszczególne owady tworzące tę ławicę - oblewam się zimnym potem, nogi i ręce zaczynają mi drżeć jakbym dostawał ataku epilepsji. Fala jest coraz bliżej, szum skrzydeł robi się niemal tak głośny jak ryk silnika, chociaż oczywiście brzmi zupełnie inaczej. Pojedyncze koniki zaczęły już we mnie uderzać, raniąc niczym kamienie i powodując, że zaczynam tracić równowagę i chwieję się na nogach:
- Czy mnie przyjmujesz?! - ryknęło tym razem wewnątrz mojej głowy, niemal ją rozsadzając, zrobiło mi się niedobrze, ale nic nie odpowiedziałem. Fala zaczyna napierać coraz mocniej, ból od ukąszeń staje się coraz silniejszy, a ja nadal zaciskam zęby i milczę. Czuję narastający ból dobiegający z każdego zakątka mojego ciała, jakby całe zamieniło się w jeden bolący płat. Zasłaniam rękami oczy, zaczyna mi brakować powietrza, tracę równowagę, padam na kolana, po czym przewracam się na twarz...


***


Budzę się wciąż jeszcze mając w pamięci to, co przed chwilą mi się śniło nie wiedząc zupełnie, w jakim miejscu się znajduję. Nie tyle może miejscu w dosłownym tego słowa znaczeniu, co raczej w jakimś dziwnym punkcie życia. Do tej pory zdawało mi się, że wszystko jest wciąż przede mną, cokolwiek by się nie działo, wszystko zawsze da się jakoś naprawić. Dzisiaj nagle ogarnia mnie uczucie jakiejś dziwnej beznadziejności i pustki. Moje dziwne uczucie nie ma jeszcze, żadnego uzasadnienia poza głupim snem, to jest dzień jak każdy inny.
Na dworze pada deszcz miarowo i nieprzerwanie, krople rozpłaszczają się na szybie i spływają w dół krętymi strumieniami, które naprzemian łączą się i rozdzielają. Taka pogada nie nastraja raczej pozytywnie do życia. Swoją drogą jest w tym nieco jakiejś dziwnej przekory, bo przecież to dzięki deszczowi wszystko rośnie i staje się zielone, ale potrzeba słońca, żeby w pełni dostrzec skutek jego działania. Przed chwilą minęła siódma rano, lecz ja nie mam ochoty wstać, leżę i patrzę w okno.
- Wstawaj, bo się spóźnisz. - krzyczy Iza, moja żona.
- Wiesz, nie mam ochoty w ogóle iść dzisiaj do pracy. Może zadzwonię i wezmę sobie urlop. - odpowiadam.
- Nie przesadzaj, jest piątek. Na marudzenie będziesz miał czas w weekend. - ripostuje mnie Iza.
Mam chęć jej powiedzieć o tym jak się czuję, ale przecież nic mi nie dolega to jest tylko głupie uczucie.
- Już wstaję. - odpowiadam zamiast tego.
Wsiadam do samochodu, zapalam go... i znowu dopada mnie to uczucie. Siedzę tak około pięciu minut i czekam, aż mi przejdzie, ale uczucie nie mija. Bzdura. - mówię sobie wyjeżdżając z garażu. To wstyd, żeby dorosły facet tak się przejmował tym co mu się przyśniło, czy co mu się wydaje. Przez drogę jestem trochę rozkojarzony, a biorąc pod uwagę, że po deszczu jest ślisko i trochę za bardzo mi się spieszy z powodu spóźnienia, początek dnia nie jest wcale zaskakujący Nagłe hamowanie na światłach... i niestety nie udaje mi się w porę zatrzymać. Szczęśliwie kończy się to na dwóch skasowanych samochodach. Jakąś godzinę później jestem wolny i mogę udać się do pracy, oczywiście jeszcze bardziej spóźniony.
Jadę windą na trzecie piętro, idę do gabinetu i siadam w fotelu, przynajmniej w pracy zaczyna się normalnie. Przeglądam szybko papiery, nie ma tam niczego pilnego, więc udaję się do laboratorium. To tylko samochód, nic wielkiego się nie stało - myślę sobie, żeby się uspokoić - wszystko będzie dobrze. - chociaż podświadomie czuję, że jednak nie będzie. Bijąc się z tą myślą wchodzę do laboratorium i niemal wpadam na Filipa, który rzuca do mnie przy wejściu:
- Masz udać się do kadr.
- Grażyna nie powiedziała ci, w jakim celu?
- Nie, ale podobno to coś pilnego, więc chyba powinieneś tam od razu pójść.
- Dobrze, a jak wrócę powiesz mi jak tam postępy w naszych badaniach. - odpowiadam przypominając sobie o tym, że mój kontrakt odnawiany co pół roku wczoraj się skończył. To formalność, ale Grażyna zawsze pilnuje, by wszystko w papierach grało.
- Cześć Grażynko, pewnie wzywałaś mnie w sprawie kontraktu?
- Poniekąd. Twój kontrakt właśnie się skończył, rozmawiałam już z dyrektorem, ale najlepiej żebyś ty sam z nim jeszcze porozmawiał. Czeka na ciebie w gabinecie.
Wychodzę od Grażyny i bezzwłocznie udaję się do gabinetu dyrektora. Ten wita mnie skinieniem głowy i pokazuje fotel. Nie mam jednak ochoty siadać, wiec zostaję w tej samej pozycji.
- Wzywał mnie pan, panie dyrektorze?
- A tak, tak. Chciałam panu podziękować za pański wieloletni wkład w dobro naszej firmy. - mówiąc to podchodzi do mnie i ściska mi rękę.
- Nie rozumiem. Chyba nie chce pan powiedzieć, że...
- Pana kontrakt skończył się wczoraj. Był pan naprawdę dobrym pracownikiem i dlatego raz jeszcze dziękuje panu i życzę powodzenia.
- Ja nadal nic nie rozumiem, nie dalej jak przedwczoraj rozmawiałem z panem na temat nowego kontraktu. Moje badania są niemal na ukończeniu i najdalej za dwa tygodnie możemy ruszyć z produkcją.
- Przykro mi plany firmy nieco się zmieniły, uchwałą rady nadzorczej robimy fuzję z Kamexem. Niestety to wiąże się z pewną reorganizacją w zakładzie.
- Zmarnowałem na tę firmę siedem lat życia i tylko tyle z tego mam? - nie wytrzymuję i niemal zaczynam krzyczeć.
Nawet nie wiem czy mówi on do mnie coś więcej, bo w tej chwili opanowuję wzburzenie, żegnam go i opuszczam gabinet. Chcę żeby ten dzień już się skończył, chcę stąd szybko wyjść, bo wydaje mi się, że inaczej za chwilę się uduszę.
Czuję się jakby czas nagle dla mnie się zatrzymał, chociaż wiem, że nadal płynie. Poza tym, że czuję się fatalnie, to czuję jednocześnie, że mój umysł znajduje się w tej chwili zupełnie gdzie indziej. Przechodzę korytarze nie zwracając na nikogo uwagi, może nawet kogoś przypadkiem potrącam, bezwiednie zjeżdżam windą, wzywam taksówkę i jadę do domu. Deszcz przez cały czas leje, ale to nie ma dla mnie żadnego znaczenia, po prostu pragnę się już znaleźć w domu, może troszkę się wyżalić, znaleźć nieco zrozumienia i pocieszenia u mojej kochanej Izy. - Zabiorę ją w daleką podróż, w końcu zasłużyła na to, a potem, co będzie to będzie. - myślę. Nagle, kiedy już dojeżdżamy do domu znowu czuję coś niepokojącego...
- Co tu się stało? - pytam się stojącego najbliżej policjanta.
- Nic takiego - wybuch gazu - wie pan jak to jest z tymi starymi budynkami, tu zacieka, tam nieszczelne, dawno powinny zostać wyburzone. Mogło być znacznie gorzej...
- Czy były jakieś ofiary? - pytam niepewnie, nie pozwalając mu dokończyć myśli.
- To cud, że to tylko tak się skończyło. Tylko jedna kobieta wylądowała w szpitalu, ale ciągle sprawdzamy budynek, więc może jest więcej ofiar.
Dalej już go nie słucham, bowiem nie mam pojęcia skąd, ale mam przeczucie, że może chodzić o Izę. Gdy emocje nieco opadają i jestem na tyle przytomny by widzieć, co się dzieje stoję już przed salą operacyjną, a właściwie to raczej chodzę w kółko bijąc się z myślami. Nie, to nie może być prawda, może ja nadal śpię, zaraz się obudzę i to wszystko, co się dzisiaj stało przestanie istnieć, rozwieje się jak poranna mgła. - lecz niestety to nie jest sen. Lekarz właśnie opuszcza salę operacyjną, od razu się domyślam, co oznacza jego mina i co za chwilę mi powie: - Uczyniliśmy, co tylko było w naszej mocy, niestety nic nie dało się zrobić, obrażenia były zbyt poważne. Jestem prawie pewien, że to właśnie do mnie teraz mówi, bo szum w uszach staje się nagle zbyt głośny, abym mógł cokolwiek usłyszeć. Nawet nie chcą mnie do niej wpuścić. Jakiś pielęgniarz dość brutalnie mnie powstrzymuje i sadza na ławce. Myślę, że chcą, żebym nieco ochłonął, ale jak mogę ochłonąć...
Nie mam dokąd wracać, nie mam dla kogo żyć. Czuję jakby nagle mocny grunt pode mną zamienił się w coś miękkiego i grząskiego. Wydawać by się mogło, że teraz, kiedy nic już nie zostało należy po prostu poczekać, aż się zapadnę i zamknie się nade mną. Wiadomo jednak, że tak się nie stanie, można by mu jednak w tym pomóc, definitywnie - popełniając samobójstwo, lub powoli - przepijając to, co mi jeszcze zostało. Nagle jednak perwersyjna chęć zrobienia wszystkiemu i wszystkim na przekór budzi się we mnie, coś w stylu szamotania się w bagnie - wtedy szybciej się tonie.
Deszcz staje się jakby nieco mniejszy, a może to tylko złudzenie, bo krople spadają wciąż gęsto i równomiernie. Nie mogę jednak już dłużej tak siedzieć i czekać - bo na cóż niby mam czekać. Podnoszę się, zakładam płaszcz i ruszam przed siebie. Nie wiem jeszcze, dokąd i po co idę, ale wiem, że tak tego nie zostawię...


***


Obrotowe drzwi skrzypią lekko, gdy wychodzę na wilgotne i ciężkie powietrze, wiem, że jakiekolwiek działanie jest pozbawione sensu, jednakowoż pozbawiona sensu wydaje się również bezczynność. Wybieram więc pozbawione sensu działanie. Ruszam przed siebie nie rozglądając się na boki, ani nie patrząc pod nogi - rozchlapuję wodę z licznych kałuż, czasem kogoś potrącam. Policjant stojący na rogu ulicy patrzy się na mnie dziwnie, musiałem mu się wydać nieco podejrzany, idąc w ten sposób. Zaczyna już machać na mnie ręką, ale w pewnym momencie odwraca się w przeciwnym kierunku - ktoś gwałtownie zahamował, niestety zbyt późno i wbił się w przydrożną latarnię. Właśnie mijam dworzec, w środku jest zapewne ciepło i sucho, skręcam w tę stronę. Wewnątrz znajduje się kilka osób: jakiś starszy pan z laską opartą obok czyta gazetę, dwie dziewczyny siedzą na ławce tyłem do niego i szepczą do siebie, jakaś pani krzyczy na swego niesfornego syna, może wnuczka, ale ja nie zwracam na nich uwagi. - Muszę stąd uciec. - myślę - wyjadę gdzieś, najdalej jak się da. - Nogi same mnie prowadzą w kierunku kasy biletowej.
- Poproszę bilet. - mówię do kasjerki.
- Dokąd? - rzuca, spoglądając na mnie beznamiętnym wzrokiem jakim obdarza się kosz na śmiecie lub hydrant.
- Byle jak najdalej stąd. - odpowiadam.
- Proszę nie żartować - to chce pan ten bilet czy nie?
Odwracam głowę i patrzę na spis pociągów, które zaraz mają odjechać - czytam pierwszą miejscowość od góry. Kilka minut później siedzę już w pociągu i próbuję uciec od wszelkich problemów nie oglądając się za siebie.
Będąc już na miejscu dzwonię do mojego ojca z prośbą by zajął się pogrzebem i uporządkował jakoś moje sprawy. Jest zdziwiony i mocno poruszony tym, że zamiast stawić czoła temu, co się stało uciekam jak tchórz, ale zgadza się na to. Dlaczego uciekam? Myślę, że w ten sposób oszukuję samego siebie, że tego dnia nigdy nie było. Jeżeli nie zobaczę jak trumna z moją ukochaną Izą zjeżdża w dół, jak przykrywa ją coraz grubsza warstwa piachu, jeżeli nie usłyszę słów księdza: "A światłość wiekuista niech jej świeci..." - to wtedy to się nie stanie. Ja się w końcu obudzę, bo to przecież sen, to musi być tylko sen.
Okazuje się, że kiedy wszystko układa się pomyślnie tracimy jasność postrzegania - wykonujemy rzeczy rutynowo i zwykle to wtedy zdarza się coś złego, tak było w moim przypadku. Kiedy natomiast wszystko jest powywracane do góry nogami niczym pole kukurydzy po przejściu trąby powietrznej - potrafimy zmobilizować się do działania, znaleźć punkt zaczepienia i wykrzesać z siebie naprawdę dużo energii. Gdy docieram na miejsce wynajmuję sobie pokój, natomiast następnego dnia rano biorę się za szukanie pracy.


***


Idę z pracy, póki co nie mam samochodu. Jest ciepły letni wieczór. Rozglądam się wokół, wszędzie jest szaro i smętnie - w większości z rzadka rozsianych latarni są niepowymieniane, przepalone żarówki. Przy tych, które świecą latają ćmy i inne robactwo. Jakiś półprzytomny facet pyta mnie czy nie mam ognia, po negatywnej odpowiedzi pada zapytanie o drobne - bo chciałby kupić sobie bułkę. - Nie, nie mam drobnych - odpowiadam - i grubych też nie. Po takim stwierdzeniu facet spogląda na mnie mętnym wzrokiem, w którym nie ma wrogości - raczej niezrozumienie - Nie masz? Ty nie masz? Nie chcesz mi dać, hę? Masz się za lepszego, tak? - i po tych niewypowiedzianych słowach typek oddala się w cień.
Mam do przejścia jeszcze spory kawałek drogi, ale nie spieszy mi się przecież - bo nie ma dokąd. Mijam śmietnik, czy raczej arenę po niedawnej walce, którą stoczyły miejscowe psy i koty walcząc o cenną nagrodę w postaci resztek ziemniaków, spleśniałej ryby, czy pół-śmierdzącej wędliny. Na górze pod cienką woalką chmur wisi księżyc, nie są to deszczowe chmury, ale ich pojawienie się może wróżyć rychłe nadejście burzy i zmianę pogody. Na razie jest jednak cicho. Nie wiem, dlaczego lubię ostatnimi czasy chodzić tymi mrocznymi ulicami - może dlatego, że na tym tle moje marne życie nie wygląda już tak nędznie.
Gdzieś w oddali słychać dźwięk karetki pogotowia, nieco bliżej włączył się komuś alarm. Nagle jakieś cienie przemykają tuż obok mnie. Poczułem się teraz jak tamtego feralnego dnia - wiem, że coś złego zaraz się stanie. Chciałbym się odwrócić i uciec, ale jest już za późno:
- Dawaj portfel człowieku. - krzyczy jeden z napastników.
- Zegarek też. - dodaje drugi. Trzeci nie odzywa się, ściska za to w ręce kawałek grubej rury i patrzy na mnie tępym wzrokiem. Wszyscy trzej są dość kiepsko ubrani i nieco zarośnięci, mają po około 40 lat. Ten pierwszy trzyma w ręce mój portfel, wyciąga z niego niewielką sumę pieniędzy, krzywiąc się przy tym, zapewne dlatego, że jest ich tak mało i odrzuca go w kałużę. Drugi zdejmuje mi zegarek, nie czekając, aż sam to zrobię. W tym czasie trzeci z napastników zachodzi mnie od tyłu i zadaje mi cios w głowę.
Musiałem na chwilę stracić przytomność, ale ona teraz zaczyna powracać. Czuję spadające na mnie ciosy - kopnięcia nogą, uderzenia pięścią i rurą. Te ostanie są najbardziej dotkliwe - czuję jak przebijają się do samych kości, nieomal je gruchocząc. Próbuję wstać i uciekać, lecz nie mogę się nawet podnieść. Próbuję krzyknąć, ale na to też brakuje mi sił, a poza tym krew z rozbitego nosa zalewa mi usta. Nie słyszę, co wykrzykują moi oprawcy, ale myślę, że są niezadowoleni z tego, że tak mało skorzystali. A może to bez znaczenia ile zyskali, bo tak czy inaczej czerpią przyjemność z tego, ze mogą komuś dołożyć?
Dłużej już nie wytrzymam, jeszcze kilka sekund i się skończy. Kształty i dźwięki robią się niewyraźne i odległe, ból natomiast staje się powoli coraz mniej dokuczliwy. Najważniejsze, że w zasadzie nic mnie już nie trzyma i dlatego nie próbuję nawet walczyć. Cóż bowiem może nas zatrzymać, kiedy już sami stracimy wiarę w siebie. Ja przecież już od dawna czuję się martwy i wypalony.
Czuję jak opuszczają mnie siły i wszystko jest mi coraz bardziej obojętne. W tej chwili podsumowuję swoje życie - było ono niczym życie miejscowych kotów - sceną walki o jakieś bezsensowne resztki, a pozostanie po mnie tylko większy bałagan. Wtem jakieś nieznane uczucie wyrywa mnie z transu - odczuwam dziwny przypływ sił. Chociaż jeszcze przed chwilą czułem, że jestem już martwy, nagle ku zdziwieniu tych, którzy mnie katują, podnoszę się. Dostrzegam prawym okiem, czyli jedynym, na które mogę w tej chwili coś zobaczyć, że właśnie przestali mnie bić i zaczynali się oddalać myśląc zapewne, że jestem martwy. Ale ja nie jestem martwy. Odruchowo biorę leżącą, najwidoczniej porzuconą przez zbirów rurę i uderzam tego, który jest najbliżej. Zanim zdąży cokolwiek zrobić uderzam go jeszcze dwa razy. Czwarty cios spada na drugiego napastnika. Chociaż ten zdążył się już zorientować w tym, co się dzieje i zasłonił się ręką, nie tracę animuszu - słyszę jak chrupnęła złamana kość przedramienia, a kolejny cios spada na głowę.
Oprzytomniałem z szału po jakichś dwóch minutach - jeden z napastników leży nieruchomo, ale wciąż żyje, o czym świadczy jego nierówny oddech, drugi siedzi skulony między kontenerami i patrzy na mnie wzrokiem bitego psa, który przed chwilą zbyt głośno zaszczekał. Podnoszę swój zegarek i portfel, następnie odchodzę bez słowa.


***


Kilka tygodni po mojej niezbyt miłej przygodzie również wracam do mojego domu na piechotę. Na dworze jest już niemal całkiem ciemno, powietrze jest lekkie i suche. Księżyc będący niemal w pełni dumnie świeci na środku nieboskłonu, a wokół pobłyskują pojedyncze gwiazdy. Jakiś podchmielony facet zaczepia dwie stojące na rogu dziewczyny, ukrywające pod grubą maską makijażu swoje prawdziwe, zmęczone życiem oblicze. Idę dalej, kilku mężczyzn zebrało się przy butelce jakiegoś sikacza, patrzą na tego, który akurat przejął butelkę niczym sępy na konające zwierzę: - Na co się tak gapisz. - wybełkotał jeden z nich, widocznie zdając sobie sprawę ze swego, niezbyt imponującego położenia. Udając, że go nie słyszę podążam dalej ulicą, która zaczyna się robić dziwnie pusta. Nagle zaczynam czuć się nieswojo, jakby jakiś obcy byt pojawił się w mojej głowie lub tuż obok mnie i przemawiał wprost do mojego umysłu.
- Witaj zagubiony. - odzywa się głos.
- Nie jestem zagubiony - wiem dokąd idę, wiem którędy idę. - odpowiadam, zastanawiając się jednocześnie, czy nie rozmawiam sam ze sobą.
- Wiesz? Nie rozśmieszaj mnie takim stwierdzeniem. Nie jestem tu po to by wysłuchiwać takich bredni.
- Więc po co tu jesteś? I kim ty właściwie jesteś, by tak ze mną rozmawiać.
- Moje imię nic ci nie powie. Kiedyś nazywali mnie Daronem. Ty, jeśli chcesz nazwij mnie swoim aniołem stróżem.
- A więc zjawiłeś się tu po to by mi w czymś pomóc, pokierować mnie w jakiś sposób, czy przed czymś mnie ochronić? Na to jest już za późno.
- A kto niby pomógł ci miesiąc temu? Myślisz, że czym jeśli nie moją pomocą był ten nagły przypływ energii, który pomógł ci pokonać napastników i dojść o własnych siłach do szpitala, pomimo tak licznych obrażeń?
- Jeżeli to byłeś ty, to dlaczego nie pomogłeś mi kiedy zginęła moja żona?
- Przecież ty nie zginąłeś w wypadku.
- Nie wierzę ci.
- No cóż masz trochę racji - nie było moją intencją ci wtedy pomagać, ale miesiąc temu naprawdę ci pomogłem. I mogę zrobić o wiele więcejr...
- Nie ma nic, czego mógłbym pragnąć. - w tej chwili przypomniałem sobie swój sen o pustyni - A więc to byłeś ty?
- Tak i wcześniej również. Wtedy w snach sprawdzałem cię.
- Nie rozumiem...
- Przypomnij sobie swoje poprzednie sny. - większość snów zapominam zaraz po przebudzeniu, ale teraz gdy to do mnie mówił przypominam sobie.

...Jadę konno, znajduję się w zupełnie innych czasach, a zapewne też w innym świecie - słońce, które widzę na sobą jest większe niż zwykle, ziemia jest otoczona srebrzystym pierścieniem podobnym do drogi mlecznej, tyle, że znacznie jaśniejszym i znacznie szerszym. Jestem bogato ubrany - na mojej szyi wiszą drogocenne łańcuchy, na każdym palcu mam złoty pierścień, przy pasie ciężką sakiewkę pełną złota. Wokół mnie zbiera się tłum - brudni, obszarpani, pokryci ranami i wrzodami żebracy. Straż rozpędza ich na boki, by zrobić mi przejście, jeden z nich przewraca się, odwraca głowę w moją stronę - jedno z jego oczu jest zupełnie białe, a zamiast nosa ma czerwono-fioletowy bulwiasty twór. - Pomóż mi. - odzywa się do mnie, a ja przejeżdżam dalej, przeskakując nad nim...
- Nie pamiętam tego snu...
- Nie jesteś dobrym człowiekiem, tylko nie chcesz się do tego przyznać.

...Jest ciemno, jedyne światło pochodzi od zapalonych wokół głębokiego wykopu pochodni. Trzymam w rękach łopatę, ktoś ubrany podobnie jak ja w stary, lniany strój z kapturem przywiózł coś i wrzuca to do dołu, za nim idą następni. Przyglądam się temu dokładniej - wrzucają do dołu ciała - nagie, brudne, wychudzone i mocno poobijane. Jest w tych ciałach coś nieludzkiego: mają delikatne rysy twarzy, spiczasto zakończone uszy i duże lekko skośne oczy. - To już ostatni z tych morderców. - mówi do mnie jeden z prowadzących niewielkie drewniane wózki, jego poorana bliznami twarz jest równie szara jak kaptur w tym świetle. - Zaczynamy?- Kiwam do niego głową na znak potwierdzenia i podchodzę bliżej. Jedno z ciał porusza nieznacznie głową i podnosi pozbawioną trzech palców rękę. Odwracam głowę w drugą stronę i zaczynam zasypywać dół...
- Tego też nie pamiętam, to nie są moje sny!
- Ależ są. - słyszę w głowie jego śmiech, zatykam uszy - Przecież wiesz, że to nic nie da.
- Co chcesz w ten sposób udowodnić?
- Ja? Chcę ci tylko pomóc.
- Trzeba było to zrobić wcześniej.
- Wciąż mogę wiele dla ciebie zrobić.
- Nie zwrócisz mi przecież mojej żony i mojego dawnego życia...
- Szczerze mówiąc mógłbym, ale mogę ci dać nowe, równie dobre, a może nawet lepsze życie.
- Odpuść sobie i tak mnie nie przekonasz.
- Zaczekaj z tą odpowiedzią. Nie wymagam od ciebie podpisywania cyrografów, czy nawet jakichś specjalnych obietnic. Wystarczy, że po cichu przyznasz mi rację i powiesz rtak, przyjmuję cięr1;. Nic więcej. Od tej pory zawsze będziemy razem i będę ci we wszystkim pomocny, twoje życie zmieni się na zawsze.
- Nie, nie nabierzesz mnie na to. Nie wierzę w twoją moc.
Nagle niebo zaczyna się chmurzyć, zaczyna padać śnieg, później deszcz, sklepienie przecinają ogromne błyskawice pokrywające niebo niczym gigantyczna pajęczyna, na koniec w ciągu kilku sekund chmury znikają a księżyc przybiera czerwoną barwę. Wszędzie wokół zaczynają wyrastać zadziwiające, nieznane mi rośliny o olbrzymich, okrągłych liściach i białych, połyskujących fosforyzującym światłem kwiatach w kształcie dzbanków. Rośliny oplątują latarnie i sąsiednie budynki. Martwy kot leżący w pobliskiej kałuży podnosi się, miauczy przeraźliwie i idzie w moim kierunku.
- Ten pokaz jest bezcelowy. Nie po to podjąłem walkę z losem, by się teraz poddać tobie.
- Więc zrobię wszystko byś znalazł się na dnie i prędko stamtąd nie wyszedł.
- W ten sposób tylko dodajesz mi siły do walki. Nie możesz mi nic zabrać, nie możesz mi nic zrobić. Dzięki tobie znowu mam cel w życiu, udowodnię ci, że jestem dobrym człowiekiem. Miałem wątpliwości czy jest jakiś sens w tym by dalej żyć, ale po rozmowie z tobą już ich nie mam. Teraz żeby mnie pokonać musiałbyś mnie zabić, ale to nic ci nie da, prawda?
Księżyc znowu robi się normalny, dziwne rośliny więdną i opadają na bruk, kot znowu robi się martwy i przewraca się tam gdzie stoi. Tajemniczy byt znika z mojej głowy i myślę, że więcej się tam już nie pojawi.




***


Jakiś miesiąc później w drodze do domu również idę tymi samymi szarymi ulicami. Przede mną idzie pies z przetrąconą łapą, zagląda w każdy zakamarek, węszy, szuka widocznie czegoś do jedzenia. Nie mam nic by mu rzucić. Gdzieś z pobliskiego domu dobiegły mnie głosy pełne przekleństw i nieprzyjemnych słów, słychać trzaskanie drzwiami i brzęk tłuczonego szkła. Nagle tuż przede mną przebiega jasnowłosa dziewczyna. Ma zielonoszarą, niemodną sukienkę. Za nią idzie starszy mężczyzna ubrany w ciemne spodnie i brązowy golf.
- Wracaj do domu kurwo! - krzyczy za nią. - Gdzie kurwa idziesz?
- Słucham? - pytam, udając, że o mnie chodzi.
Mężczyzna spogląda na mnie tępym wzrokiem i krzywi się, po czym wrzeszczy dalej:
- Izka ty kurwo wracaj! - odwraca się jednak po chwili, macha ręką i idzie w kierunku z którego przyszedł. Dziewczyna zatrzymuje się, po czym odwraca się do mnie:
- Dziękuję panu. - odwraca wzrok i dodaje - Chociaż to i tak na niewiele się zda. W końcu będę musiała wrócić, a wtedy ojciec spierze mnie na kwaśne jabłko.
- Nie ma za... - odpowiadam patrząc na jej bladą, wychudzoną nieco twarzyczkę. Głos zamiera mi gardle - jej błękitne oczy wyglądają zupełnie jak oczy mojej Izy. Chciałbym powiedzieć coś jeszcze - pocieszyć ją, może jej jakoś pomóc, nie mogę w tej chwili jednak wykrztusić ani słowa. Dziewczyna zbliża się nieco i uśmiecha się ładnie - wygląda teraz zupełnie jak moja żona. Po chwili odwraca się i odchodzi.

Ja nadal stoję, przecieram oczy, gdyż czuję, ze za chwilę się rozkleję i zacznę płakać. W tym momencie dociera do mnie, że od śmierci Izy nie uroniłem ani jednej łzy - po prostu się zaciąłem i cały czas od tamtej pory jestem jak w szoku, ale teraz emocje wzięły górę. Po chwili dochodzę do siebie, przecieram zawilgotniałe oczy, ale dziewczyny już nie ma. A może nigdy jej tu nie było? Rozglądam się wokół - kilka nastroszonych wróbli siedzi na żywopłocie, jakaś starsza pani w okularach ciągnie za sobą pieska, jakiś chłopiec kopie piłkę na niewielkim betonowym placyku. Życie toczy się dalej...



***


Od tamtej pory mija właśnie pół roku - wciąż chodzę tą samą ulicą do domu. Pomimo tamtych wydarzeń nie czuję lęku - jedni nazwą to zobojętnieniem, inni odwagą, jeszcze inni głupotą. Ja myślę, że jest inny powód. Na pewno nie wynika to z tego, że szukam zguby, tragiczne wydarzenia w moim życiu miały miejsce jakiś czas temu, a człowiek potrafi zapominać i się zmieniać, natomiast zdolność regeneracji pozwala czasem zrosnąć się rozdartej duszy, podobnie jak zrastają się połamane kości, czy przecięta skóra. Nie znaczy to, że na duszy nie pozostają bolesne, chociaż nie widoczne ślady, ale jednak można z tym żyć.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Reviser · dnia 02.11.2008 12:04 · Czytań: 812 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 4
Komentarze
dwa_warkocze dnia 02.11.2008 23:27
Dziwnie wyglądają te ocenzurowane przez autora/rkę wulgaryzmy w tekście. Przecież nikt nie krzyczał k gwiazdka, tylko zgoła co innego. Rozumiem, cenzura w komentarzach jak najbardziej, ale w tekście?

Tekstu samego nie komentuję. Rzuciły mi się tylko w oczy e-r-ki i błędy w zapisie dialogów.
marlip dnia 03.11.2008 12:08 Ocena: Dobre
Ta definicja lewitacji na początku, chyba tak na prawdę niewiele ma wspólnego z prawdziwą definicją, nie rozumiem po co dokładnie została tu umieszczona. Czytając tekst zauważyłem duże przeskoki myślowe, jeśli o mnie chodzi to trochę utrudniają zrozumienie tekstu. Mam wrażenie, że pisany był w pośpiechu, ale to być może tylko moje wrażenie. Daję dobry - pozdrawiam.;)
Reviser dnia 03.11.2008 15:42
Definicja jest uzupełnioną wersją prawdziwej definicji. Tekst nie był pisany w pośpiechu, a przeskoki myślowe są zrobione celowo. Pozdrawiam.
ginger dnia 06.11.2008 18:22 Ocena: Dobre
Tekst napisany jest średnio, sporo bym zmieniła. Za to myśl przewodnia mi się podoba, sam pomysł jest naprawdę dobry. Jakbyś tak dopracował to opowiadanie, mogłoby wyjść coś bardzo ciekawego. Na razie dobry ;)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
28/04/2024 16:30
Mnie też miło Pięknooka, że zauważyłaś. »
ajw
28/04/2024 10:25
Kajzunio- bardzo mi miło. Dziękuję za Twój komentarz :) »
ajw
28/04/2024 10:23
mede_o - jak miło, że wciąż jesteś. Wzruszyłaś mnie :)»
Kazjuno
28/04/2024 08:51
Duży szacun OWSIANKO! Opowiadanie przesycone humanitaryzmem… »
valeria
26/04/2024 21:35
Cieszę się, że podobają Ci się moje wiersze, one są z głębi… »
mike17
26/04/2024 19:28
Violu, jak zwykle poruszyłaś serca mego bicie :) Słońce… »
Kazjuno
26/04/2024 14:06
Brawo Jaago! Bardzo mi się podobało. Znakomite poczucie… »
Jacek Londyn
26/04/2024 12:43
Dzień dobry, Jaago. Anna nie wie gdzie mam majtki...… »
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 30/04/2024 09:33
  • Tak Mike, przykre, ale masz rację.
  • mike17
  • 28/04/2024 20:32
  • Mało nas zostało, komentujących. Masz rację, Kaziu. Ale co począć skoro ludzie nie mają woli uczestniczenia?
  • Kazjuno
  • 26/04/2024 10:20
  • Ratunku!!! Ruszcie 4 litery, piszcie i komentujcie. Do k***y nędzy! Portal poza aktywnością paru osób obumiera!
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty